Weekend upływa pod znakiem odpoczynku, którym szczerze mówiąc jestem już zmęczona. Co prawda nasze kochane dzieci i tak przychodzą, ale organizujemy im luźniejsze zajęcia (oprócz soboty do południa, kiedy wszystko idzie stałym trybem).
Wczoraj rozmawialiśmy do późna rozważając 'czytania na każdy dzień', dlatego byłam zbyt zmęczona by pisać, ale był to jeden z tych dni, które odznaczają się w duszy bogactwem bodźców. Jakoś tak się stało, ze upłynął nam w rozmowach na temat powołania, czyli czegoś, co trapi moja głowę od jakiegoś czasu i to coraz bardziej intensywnie.
Podczas kolacji z Padre i siostra chyba w końcu zrozumiałam, czym właściwie jest powołanie. Padre użył prostego, a jakże trafiającego w samo sedno sformułowania. Powiedział, ze 'powołanie to coś, do czego porywa cię serce. Bóg stawia nas na rożnych drogach, aby na którejś z nich odkryć, ze to właśnie jest dla nas. Dlatego powołanie przychodzi powoli'. Ja właśnie z tym mam problem - chciałabym wiedzieć już teraz jaki plan ma Bóg wobec mnie, jak chce się mną posłużyć. Czasem myślę jak mała jest moja wiara i ufność, skoro ciągle zapominam, ze to On sam wie najlepiej co jest dla mnie dobre i kiedy, w którym momencie mojego życia mi to objawić. A może objawił mi to już dawno, tylko ja udaje ze tego nie widzę. Agatka mówi, ze trzeba nauczyć się żyć pytaniami. Jak trudno dojść do takiej postawy...

za szybko

Za szybko chcesz wiedzieć wszystko
już masz pretensję
do samego Boga, że odłożył słuchawkę -
do własnego Anioła Stróża, że nietypowy
nie biały, ale serdecznie rudy -
podobno na dwóch etatach
ponieważ fruwa - omija pytania
(a wszędzie tyle pyskatego cierpienia)
za prędko chcesz, żeby wszystko było tak proste
jak seter irlandzki
ze Świętym Franciszkiem w brązowych oczach
gdy łeb zwężony położy na kolanach
ofiarując ogon -
wypróbowany przyrząd do powitań i pożegnań

tymczasem spada ciemność jak pilśniowy kapelusz
obłazi nas chude milczenie
wiedza wydaje się lizaniem
choć zawsze większa od odpowiedzi
skomli chłód porozumienia

wszystko, żeby nie widzieć jeszcze, a już wierzyć
x. Jan Twardowski

Wracając na ziemię - w naszym Skrelu dziś było prawdziwe święto - od około 11-stej zaczęli się schodzić mieszkańcy - starsi i dzieci, mimo ze Msza odprawiana jest dopiero o 13-stej. Nasze podwórko wypełniło się po brzegi ludźmi, którzy siedzieli i rozmawiali, nie przejmując się zupełnie że Msza zacznie się dopiero za 2 godziny. Jednak oni maja zupełnie inne poczucie czasu i co najśmieszniejsze - nas już przestaje to dziwić. Przyzwyczailiśmy się do tego rytmu życia tutaj i ja osobiście nie tęsknię za żadnym elementem mojego 'normalnego' życia w Polsce.
Podczas Mszy Świętej, która po raz pierwszy usłyszeliśmy w całości po albańsku, dało się zauważyć od razu na wejściu kulturę podziału na mężczyzn i kobiety. Po jednej stronie siedziały same Albanki, a po drugiej męska cześć mieszkańców. Widok ten był jeszcze bardziej przejmujący z powodu tutejszego ubioru kobiet, które noszą się na czarno - są wiec spowite w czerń od stop do głów. Jedynym elementem przełamującym tę kolorystykę są białe chusty, które starsze kobiety wiążą sobie na głowie. Ja czułam się nieswojo w takim gronie, tym bardziej ze ja, Agatka i Iwi byłyśmy jedynymi kobietami ubranymi na jasno i jako jedyne siedziałyśmy po 'męskiej stronie' razem z Wiktorem i Czarkiem. Dobrze że nasz znajomy Edi był w pobliżu, bo chyba umarłabym ze strachu. Po tych przeżyciach zdecydowanie zmieniam zdanie o tym całym patriarchacie.

Wieczorem Padre przyjechał po nas i zabrał nas busem do Kopliku na mecz (finał Mundialu, Holandia-Hiszpania). Na miejscu spotkaliśmy się jeszcze z księdzem Artanem ('polskim' Albańczykiem) i wolontariuszami z warszawskiej grupy MWDB, którzy urzędują u Padre od wczoraj. Co prawda mecz był tragiczny (0:0 do 105-tej minuty), ale za to droga powrotna - czaderska! Zrobiliśmy trochę zamieszania przejeżdżając z muzyka na full po mieście, a wariacjom w busie oczywiście przewodniczył sam kierowca, ze swoim charakterystycznym okrzykiem 'a riva, riva!'. Te chwile w połączeniu z 'It's my life' Bon Jovi, który stal się naszym przebojem podczas niejednej podroży przez kręte górskie drogi, będą mi się na zawsze kojarzyć z Albania i przypominać, ile cudownej radości było wtedy w moim sercu.

Jak dobrze poczuć się wolnym i popłynąć z prądem, wykorzystać maksymalnie tą jedną jedyna chwile - tu i teraz - wycisnąć z niej wszystkie soki. Jak dobrze nie robić tego samemu, a z osobami, które Bóg połączył razem w jednym miejscu po to, by dać im radość, którą później mogą się podzielić z tymi najbardziej jej pragnącymi. W tych chwilach było coś magicznego, coś nieuchwytnego, coś, czego nie da się zapomnieć.

0 komentarze:

Blogger Template by Blogcrowds