Jesteśmy na wykończeniu - padnięci, ale szczęśliwi. Niedawno wróciliśmy z poczęstunku u albańskiej rodziny zaprzyjaźnionej z Padre Toma (tak mówimy na ks. Tomasza Górnego, salwatorianina, który się nami opiekuje). Zaprosiła nas Jolanta, młoda narzeczona która w ostatni dzień naszego pobytu wychodzi za mąż. Jedliśmy jakieś niesklasyfikowane przez nas owoce (w wyglądzie przypominające jeżyny, tylko w kolorze zielonkawej bieli), piliśmy prawdziwa albańską rakije i pyszny brzoskwiniowy sok, do tego ciasteczka własnej roboty.

To dla nas cenne doświadczenie, bo mogliśmy przyjrzeć się bliżej mentalności Albańczyków. Znamienna scena - gdy wchodzi gospodarz domu, ojciec Jolanty, wszyscy wstają, następnie goście siadają, a kobiety dalej stoją za gospodarzem, chyba ze ten pozwoli im usiąść. Generalnie ten albański patriarchat nie jest taki tragiczny - opiera się jakby na szacunku dla mężczyzn, którzy otrzymują dom. Padre nam już wcześniej tłumaczył jak wyglądają relacje mężczyzna-kobieta, wiec nie byliśmy zaskoczeni. Faktem jest, ze Jolanta jako zaręczona kobieta nie powinna wychodzić z domu, a na zapowiedzi nie może się pokazać w kościele. Faktem jest też, w barze obok kościoła (tak się podobno najbardziej opłaca - ludzie po niedzielnej Mszy Świętej lubią sobie posiedzieć w barze) odkąd przyjechaliśmy siedzą sami mężczyźni. Zresztą Albańczycy otwarcie mówią, ze kobieta ma niższy status niż mężczyzna - wielu rzeczy jej nie wypada, spełnia tradycyjne funkcje tj. zajmowanie się domem, dziećmi, robótkami ręcznymi czy wyrobami i przetworami.

No ale może wrócę do tego, co jest powodem naszego szczęścia - czas na krótkie przedstawienie 'naszych' dzieci. Dziś niektóre z nich tak mnie ubawiły, ze głowa mała. Najśmieszniejszy jest Marceli - piegowaty chłopczyk mówiący z prędkością światła, krzyczący ciągle: 'Dorot! Dorot!' i tłumaczący mi rożne rzeczy wyraźnie akcentując słowa i wymachując przy tym rączkami w przekonaniu, ze coś z tego muszę zrozumieć. Jego dwie siostry bliźniaczki Matilda i Brunilda chodzą za mną krok w krok - tak jak Desara i Lucjana - pewnie dlatego, ze wszystkie kochają grę ze skakanka, którą ja często wprawiam w ruch. Rozkręcił się tez strasznie Guli, malutki chłopczyk z błyszczącymi, czarnymi oczkami i rozbrajanym uśmiechem, który potrafi biegać z ogonkiem 'liska' za pięciu i tyle samo gadać. Jego radosne okrzyki 'nyc, nyc' (to po albańsku 'klej') przy wklejaniu rybki wywoływały u mnie salwy śmiechu, a ciągle przynoszenie i pokazywanie mi efektów swojej pracy sprawiało, ze rozpływałam się ze szczęścia.

Zdałam sobie sprawę, ze cóż może być piękniejszego, niż dawanie komuś radości. Widok uśmiechniętych twarzy tych dzieci jest dla mnie jak dotyk anioła, jak przybliżenie się do wysokiego nieba. Oddałabym za to wszystko.

0 komentarze:

Blogger Template by Blogcrowds