'Trzeba nauczyć się współodczuwać - płakać z tymi, którzy cierpią i śmiać się z tymi, którzy są szczęśliwi.
Kochać to znaczy nie tylko patrzeć, ale i widzieć, nie tylko słuchać, ale i nasłuchiwać.
Każdy ma jedno skrzydło i aby żyć, aby wzbić się w górę musi mieć drugie'
z kazania Padre Toma

Tak
głodni Ciebie
wciąż w drodze
która jest samym życiem

w dążeniu do świętości
mijamy się bezszelestnie
widzimy tylko
durne i egoistyczne
'ja'

pogrążeni w ciemności
zapominamy ze wystarczy
delikatnie odchylić gałęzie
by ujrzeć światło
by zrozumieć
usłyszeć
odnaleźć

skarb w samym środku serca
drogocenną perłę
którą kiedyś odnajdzie
ktoś, kogo On przyśle
by doczepił drugie skrzydło


Ach, co to był za dzień... I właściwie na tym powinnam zakończyć, bo i tak nie oddam tego, co się dzisiaj działo. Najlepsze jest to, że zawsze marzyłam o takiej chwili jak dziś i nawet sama o tym zapomniałam, a On pamiętał. Taniec w deszczu i to w dodatku przy dźwiękach albańskiej muzyki - mmm shume bukur!
Otóż dzisiaj ni stad ni zowąd okazało się, ze jest jakieś tutejsze święto i dzieci nie przyszły na zajęcia (właściwie pojawiały się, ale w okrojonej wersji i w godzinach bardzo rożnych). Tylko Freskida i Altiona z samego rana przyszły, żeby nam zakomunikować, ze z dwóch ujęć obok nas leci woda, którą możemy napełnić studnię, co po trzech dniach bez bieżącej wody było dla nas zbawienną wiadomością. Chociaż nie było zajęć, a może właśnie dlatego - mieliśmy dobra okazję, żeby po prostu pobyć z tymi dziećmi, które przyszły, a były to te najbiedniejsze, które zostały w wiosce pomimo święta.
No a kulminacją tego dnia była fiesta u rodziny Altiony, Freskidy, Leona i Lieki, która odbyła się na ganku jeszcze nie wybudowanego nowego domu. To, jak ugościła nas ta najbiedniejsza w wiosce rodzina, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. W dodatku atmosfera tam - mimo ze nie było z nami Padre Toma, który zawsze przekładał nam z albańskiego na polski - swobodna, radosna, iście świąteczna. Na stole oprócz typowego przysmaku (arbuza) wylądował smażony bakłażan, smażone ziemniaki, pieczone mięso, ogórkowo-pomidorowa surówka, oliwki oraz oczywiście piwo i rakija. A na koniec - pani domu przyniosła nam najpyszniejszy na świecie świeżo upieczony chleb.

Najbardziej interesującą częścią - z mojego punktu widzenia - były arabskie tańce, które z niewinnie się zapowiadającego pokazu Altiony i jej starszej siostry Melisy przerodziły się w prawdziwą fiestę na piasku i kamieniach przed domem. Ja zostałam wydelegowana jako pierwsza z naszej 'polskiej' ekipy i jakże było to cudowne uczucie - tańczyć z albańskimi dziewczynami, na wiejskim podwórko, na boso, przy rytmach tureckiej muzyki. W dodatku w pewnym momencie zaczął padać deszcz, który tylko wzmocnił moje doznania. To było tak niesamowite przeżycie, ze choćbym chciała, to nie jestem w stanie go opisać. Takich chwil nie kupi się za żadne pieniądze, nie znajdzie w żadnym eleganckim sklepie w galerii handlowej. Takie chwile są kolejnym, pięknym dowodem miłości Tego na Górze. I jak tu kochać, jak Mu nie ufać, kiedy On wie lepiej niż my, czego nam potrzeba. Spełnia nasze najgłębsze pragnienia, zanim zdążymy o nie poprosić. Więc może lepiej nie prosić i zdać się na Jego wolę.

'To, co mam - to radość najpiękniejszych lat
To, co mam - to serce, które jeszcze na wszystko stać
To, co mam - to młodość, której nie potrafię kryć
To wiara, że naprawdę umiem żyć'
 (Anna Jantar)


Karol Wojtyła
MELANCHOLIK

Nie chciałem wziąć. Zbyt długo we mnie waży się ból,
zrazu przyjęty dość słabo -
waży się w wyobraźni i toczy z wolna jak mól,
jak rdza zużywa żelazo.

Ach, wypłynąć z nurtu ukrytego i przejść poza
bólu przedsmak!
Jest życie, proste i wielki - jego głębia nie kończy się
we mnie.
Rzeczywistość bardziej wspaniała jest niźli bolesna.
Zrównoważyć to wszystko nareszcie gestem dojrzałym
i pewnym!

Nie wracać po tyle razy, lecz iść i dźwigać po prostu
w równym odstępie godzin te cala subtelna strukturę,
która w granicach mózgu tak łatwo przemienia się
w roztrój,
a sama w sobie zmęczeniem jest bardziej niż bólem.

I może bardziej być z Nim niż z sobą tylko,
bardziej być z Nim -
odsunąć grozę spraw na tyle,
by wystarczył zwyczajny czyn.

Miniony tydzień oprócz tego, ze zleciał jak z bicza strzelił, to przyniósł nam pewne trudności, z którymi mniej lub bardziej, szybciej lub wolniej, ale jakoś sobie poradziliśmy. Tak więc przeżyliśmy zatrucie po wizycie u Julii (albańskiej dziewczyny mieszkającej w naszej wsi), która poczęstowała nas kakao. Wiedzieliśmy że powinniśmy uważać na bakterie, której tutaj w Albanii są dla nas bardziej niebezpieczne niż w Polsce, ale słysząc propozycje podania takiego rarytasu jak kakao, jakoś nie myśleliśmy o bakteriach. Skutki były takie, że dwie osoby musiały zająć się dziećmi, bo reszta nie mogła ruszyć się z łóżka.
Kolejna przygoda wiązała się z nieproszonym gościem, który zadomowił się w naszej hacjendzie, a każdy znak jego obecności przyprawiał mnie o dreszcze. Był to szczur wielkości świnki morskiej, który przedwczoraj w nocy siedział sobie jak gdyby nigdy nic na firance, która znajdowała się w odległości trzech centymetrów od mojego łózka. Z racji tego, że pokój dzieliłam z Agatką i Molą, to wszystkie trzy zerwałyśmy się na równe nogi i zafundowałyśmy niezły koncert nocnych wrzasków. Oczywiście nasza reakcja była dla Wiktora powodem do śmiechu przez kilka następnych dni, ale ja zdecydowanie wolę inne rozrywki niż szczury grasujące w nocy po pokoju.
Jakby tego było mało, dziś rano nie mieliśmy jak się umyć, bo okazało się, ze zabrakło bieżącej wody. Wyschła studnia, która zaopatrza cały nasz dom w wodę. Biorąc pod uwagę fakt, że 40-stopniowy upał to nie są najbardziej sprzyjające warunki do oszczędzania wody, nie jest to komfortowa sytuacja, ale z drugiej strony mamy okazję doświadczyć na własnej skórze iście misyjnych warunków.

W tym tygodniu musieliśmy też odwołać zajęcia na jeden dzień, bo dzieci zachowywały się okropnie i trzeba było dać im do zrozumienia, że tak dalej być nie może. Ostatnio nie wszystko wychodzi nam tak, jakbyśmy chcieli, mamy chwile słabości, ale tak naprawdę - cóż to ma za znaczenie wobec tych chwil szczęścia, które daje nam codzienny pobyt tutaj, wobec tych wszystkich wybuchów śmiechu przy wspólnym posiłku, wobec bogactwa doświadczeń, których w żadnym innym miejscu byśmy nie doznali.
Nie wiem jak to się dzieje, że w tej albańskiej rzeczywistości człowiek potrafi być naprawdę sobą - 'zachwycać się chwilami jak dobrymi produkcjami', zachłysnąć się życiem, być tylko tu i teraz. To zadziwiające, że nawet w trudnych momentach, wymagających cierpliwości, czasem pokory, czasem wzmożonego wysiłku, potrafię dostrzec to Światło, które jest wszędzie wokół mnie, potrafię docenić piękno chwili - tej jedynej, niepowtarzalnej, którą dostałam w prezencie od Niego.


Tego, co się działo dziś na Mszy Świętej nie da się wyrazić na papierze, bo nie odda to ani panującego wtedy nastroju, ani uczuć we mnie w środku, ani Jego obecności, która była tak odczuwalna, ze niemalże namacalna.
Było już ciemno, bo Padre, Wiktor, Mariola i Agatka cały dzień byli na wyprawie w górach, także dopiero po 20-stej udało się odprawić Msze Święta. I dwa razy zgasło światło, tak ze spowił nas mrok przez który przedzierały się smugi światła z ołtarza, gdzie paliły się świece. Ta Eucharystia w ciemności przenikała nasze serca tak, jak zdarza się nieczęsto albo tylko raz w życiu. I niby brak dopływu prądu tu w górach to rzecz normalna, to wtedy światło gasło w takich momentach, że tylko wzmagało poczucie, ze On z nami jest. W dodatku zapaliło się ostatecznie na słowa: 'Oto Baranek Boży, błogosławieni, którzy zostali wezwani na Jego ucztę'.

Może dlatego, że po raz pierwszy byłam 'dzieckiem wobec zastępów niebieskich' moje przeżycia były tak głębokie. Prawdziwym dzieckiem z sercem otwartym, głodnymi oczami i chłonnymi uszami. Z dziecięcą ufnością i oddaniem. Z duszą uwielbiającą i dziękującą za to wszystko, czego przyszło jej doświadczyć. A tych najbardziej cennych i jednocześnie najtrudniej osiągalnych cnót nauczyłam się właśnie od dzieci. Przebywając z nimi cały dzień, z poczuciem, że tu i teraz jestem tylko dla nich, miałam niepowtarzalną okazję wejścia w ich świat, spojrzenia ich oczami. Udało mi się (mimo ze tego dnia prowadziłam zajęcia sama i musiałam mieć wszystko na oku, włącznie z kozami wchodzącymi bezczelnie na teren kościoła; a może właśnie dlatego) podejść do każdego z tych naszych bambini indywidualnie i zobaczyć to, co w każdym z nich najlepsze. Obserwując je, dałam sobie sprawę, że to my powinniśmy się od nich uczyć - maksymalnego skupienia na rzeczach w tym momencie dla nas ważnych, wrażliwości na to, co piękne, radości z drobnostek i zachwytu nad światem. Spojrzenia pełnego nadziei i gorącej miłości.

Tutaj dzieją się rzeczy niesamowite i to nie tylko ze względu na nieustanna radość w nas, na pomoc Holy Spirit widoczna na każdym kroku. Są takie momenty, które przyprawiają o dreszcze. Trudno by było w nie uwierzyć, gdyby nie fakt, ze 'to coś' udziela się nam wszystkim jednocześnie.
Jest dużo rzeczy, które działy się wewnątrz mnie, o których nie pisałam albo tylko wspominałam, także takich, których sedno lepiej ujmował Twardowski w swoich wierszach. Są one tylko potwierdzeniem tego, że ten czas w Albanii - mimo że z perspektywy życia bardzo krotki - ubogacił mnie bardziej, niz mogłyby to uczynić lata. To, czego tu doświadczamy, to jak żyjemy, w jaki sposób przychodzi On sam żywy i prawdziwy, ciągle mnie kształtuje i pozwala dojrzeć do tego, do czego myślałam że dojrzałam już dawno.

Jan Twardowski

* * *
Dziękuję Ci po prostu za to, że jesteś
za to, że nie mieścisz się w naszej głowie, która jest za logiczna
za to, że nie sposób Cię ogarnąć sercem, które jest za nerwowe
za to, że Jesteś tak bliski i daleki, że we wszystkim inny
za to, że jesteś już odnaleziony
i nie odnaleziony jeszcze
że uciekamy od Ciebie do Ciebie
za to, że nie czynimy niczego dla Ciebie,
ale wszystko dzięki Tobie
za to, że to, czego pojąć nie mogę - nie jest nigdy złudzeniem
za to, że milczysz.
Tylko my - oczytani analfabeci
chlapiemy j
ęzykiem
 

cierpliwość

Modlę się do Ciebie o cierpliwość
ale nie o taką małą w której się mogą pomieścić
ciężkie grzechy czekania
na list
na kogoś kto wyszedł i zostawił klucz pod słomianką
na oczy nieznajome lecz potrzebne
na wspomnienie szkoły które ugrzęzło w kredzie na tablicy
na Anioła Stróża jak na protezę ---
ale o taką która czeka tylko na Ciebie
a Ty przychodzisz albo z kimś bliskim albo sam
jak ciemność co jaśniej oświetla
jak niewinność śmierci
wtedy staje pomiędzy nami cisza niby goły piasek
wypuszczony bez kagańca i medalu --- do nieba
nawet dziurawy parasol wzrusza bo ma druty
tak cienkie jak dla jaskółek
i nawet nie mamy pretensji
że wieczność niedokończona
że Biblia jest nadal uparta
jak nieostrożne serce
że łza wcale nie jest okrągła
że spada ku górze
tak prosta, że się znowu wymknęła rozumowaniom


Boję się Twojej miłości

Nie boję się dętej orkiestry przy końcu świata
biblijnego tupania
boję się Twojej miłości
że kochasz zupełnie inaczej
tak bliski i inny
jak mrówka przed niedźwiedziem
krzyże ustawiasz jak żołnierzy na wysokich
nie patrzysz moimi oczyma
może widzisz jak pszczoła
dla której białe lilie są zielononiebieskie
pytającego omijasz jak jeża na spacerze
głosisz że czystość jest oddaniem siebie
ludzi do ludzi zbliżasz
i stale uczysz odchodzić
mówisz zbyt często do żywych
umarli to wytłumaczą
boję się Twojej miłości
tej najprawdziwszej i innej




Wiem

Teraz wiem
że musisz być
przeraźliwie doskonały
wieczny i nieśmiertelny
nierozpoczęty i nieskończony
zbawiający bo umiejący słuchać
skoro nie lękałeś się umierać z miłości
skoro nie bałeś się być słabym
oddychać ciężko po każdym złudzeniu
być zbitym na kwaśne jabłko


O wierze 

Jak często trzeba tracić wiarę
urzędową
nadętą
zadzierającą nosa do góry
asekurującą
głoszoną stąd dotąd
żeby odnaleźć tę jedyną
wciąż jak węgiel jeszcze zielony
tę która jest po prostu
spotkaniem po ciemku
kiedy niepewność staje się pewnością
prawdziwą wiarę bo całkiem nie do wiary
 

Którędy
 
Którędy do Ciebie
czy tylko przez oficjalną bramę
ze świętymi bez przerwy
w sztywnych kołnierzykach
niosącymi przymusowy papier z pieczątką
może od innej strony
na przełaj
trochę naokoło
od tyłu
poprzez ciekawą wszystkiego rozpacz
poprzez poczekalnie II i III klasy
z biletem w inną stronę
bez wiary tylko z dobrocią jak na gapę
przez ratunkowe przejście na wszelki wypadek
z zapasowym kluczem od samej Matki Boskiej
przez wszystkie małe furtki zielone otwierane z haczyka
przez drogę niewybraną
przez biedne pokraczne ścieżki
z każdego miejsca skąd wzywasz
nie umarłym nigdy sumieniem.

Wczoraj miałyśmy dzień wolny od zajęć z dziećmi i Padre zafundował nam wycieczkę nad Adriatyk, a po drodze mieliśmy okazje zobaczyć, jak wygląda w Albanii życie w mieście. Już gdy dojechaliśmy do Kopliku mieliśmy serdecznie dość miasta w wydaniu albańskim. Miasta z jego skwarem, tłokiem, ludźmi przechodzącymi przez ulice w miejscach, w których żaden człowiek o zdrowych zmysłach by nie przeszedł; skrzyżowań, na których nikt nie wie, kto powinien jechać pierwszy, więc jadą wszyscy naraz. W Shkodrze mogliśmy pochodzić po straganach, gdzie wystawione było wszystko - od biżuterii, ubrań i butów po meble i materiały. Przemierzając kolejne metry za każdym razem czuliśmy na sobie większość spojrzeń, choć nam się wydawało, ze wcale nie wyróżniamy się z tłumu.

To, co przeżywaliśmy podczas przechadzki po Shkodrze zmieniało się od skrajności do skrajności - od niesmaku do zachwytu. Bo i cała Albania to kraj kontrastów. Obok starych rowerów można zobaczyć błyszczącego nowością mercedesa, obok straganów z kopcami obuwia wyglądającego na używane - sklepy z eleganckimi sukienkami, obok zrujnowanych domów - nowoczesne budynki. Nikogo tu nie dziwi osioł, który zdechł na drodze z przemęczenia czy fontanna z ławkami na środku ronda, do której nie można się dostać.
Można by rzec ze Albania to kraj sprzeczności, totalnego nieładu, gdzie w mieście nie ma czym oddychać, a w górach z czego żyć. A jednak w tym nieogarnięciu, w tej dzikości jest coś, co zachwyca, coś rozbrajającego, nieodgadnionego, co nigdzie indziej nie ma takiego smaku.

Może to właśnie dlatego, ze my - Europejczycy, szukający ciągle za wszelka cenę stabilizacji finansowej, uporządkowania, bezpieczeństwa, ścisłych reguł tej gry zwanej życiem tak naprawdę podświadomie dążymy do czegoś zupełnie innego. Podświadomie czujemy, ze właśnie ta dzikość, życie z dnia na dzień, gdzie nie ma nic pewnego, a ciągle nas coś zaskakuje - to może dać nam szczęście. Żyjąc w swoim świecie, w którym robimy wszystko, aby tylko nie słuchać siebie samego, aby zagłuszyć ten wewnętrzny głos mówiący nam, ze 'to nie to', gonimy za iluzorycznym szczęściem. Szukając wolności ciągle na nowo się zniewalamy, zarzucając kolejne kotwice, które stają się za ciężkie by je wyciągnąć i płynąć dalej.

Bóg stawia nas na rożnych drogach i tylko od nas zależy, czy wybierzemy tą właściwą - tą, do której porywa nas serce. Jeszcze nie wiem, czy misje są moim powołaniem, ale wiem, ze ten czas w Albanii ubogacił moje wnętrze tak bardzo, ze nigdy bym się tego nie spodziewana. Bo i Bóg przychodzi zawsze niespodziewanie. Czasem się wydaje, ze robi nam na przekór i kłócimy się z Nim, by potem odkryć, ze to jednak On miał racje rzucając tam, gdzie nas posłał. A co będzie dalej - to tez wie tylko On, niestety.

westchnienie

Broń mnie przed hasłem: 'smutny święty to żaden święty'
przed nadzieją gwarantującą mój własny stan posiadania
przed świętym kapitalizmem duszy
także
żebym nie szukał dziury zamiast mostu
nie kochał aż do znienawidzenia
nie zakładał ogródka podejrzeń
nie trąbił jak pogrzeb z orkiestrą
żebym się nie wzruszał tak sakramentalnym
i zemerytowanym osłem jakim jest księżyc
nie wyjadał ciepła z przedwojennych fotografii
nie ułatwiał sobie wszystkiego gładki jak sarnie uszy
nie spowidał na gumowej poduszce
nie podlizywał się wiernym mówiąc że nawet
grzech pierwordny jest przytulny
x. Jan Twardowski


Vritz, Ducaj i Boga to wioski, w których byliśmy w tym tygodniu organizując dzieciakom popołudniowe zajęcia. W zasadzie zawsze przychodzi tez dużo młodzieży i często jesteśmy zaskoczeni, że podobają się im nasze zabawy, z reguły wymyślane z myślą o młodszych dzieciach. Jednak dla nich jest to jedna z niewielu rozrywek, na które mogą sobie pozwolić.
Muszę przyznać że jadąc tutaj miałam sceptyczne nastawienie do tych półkolonii w Albanii. Myślałam, ze taka krótkoterminowa misja nie ma sensu, bo języka nie da się tak łatwo nauczyć, poza tym co konkretnego można zrobić w miesiąc. Ale będąc już na miejscu zdałam sobie sprawę, jak bardzo nie miałam racji, jak bardzo się myliłam.
Po pierwsze, jeżeli chodzi o sprawy związane z językiem, to mimo ze albański jest trudny do opanowania i raczej do żadnego mi znanego języka nie podobny, to nie mamy z tym żadnego problemu. W kontaktach z dziećmi i tak najważniejszy jest język serca, który rozumieją wszyscy. Poza tym Duch Święty najbardziej działa właśnie w takich miejscach jak nasz Skrel. Holy Spirit tak nam pomaga, że w ciągu dnia rozmawiamy z dziećmi nawet w pięciu językach - trochę po polsku, trochę po albańsku, trochę po włosku, czasem po angielsku, a najczęściej na migi.
Po drugie, im więcej czasu tu spędzam, tym wyraźniej widzę, ze każda nowa zabawa wymyślana przez nas, każdy turniej, każde zajęcia plastyczne, dają tym dzieciom tyle radości, ze po prostu chce się chcieć. Chyba wynika to też z tego, że dzieci tutaj nie posiadają zbyt wiele i rzeczywiście zwykła piłka czy kredki to dla nich coś interesującego, coś, czego nie mają na co dzień.

To, z czego się jeszcze bardzo cieszę, to fakt, że organizując tym dzieciom zajęcia nie tylko dajemy im czas na zabawę, ale tez rozwijamy ich umiejętności, kształtujemy ich talenty, uczymy nowych rzeczy, edukujemy i wychowujemy. W Polsce może wydawać się to śmieszne, ale większość tych dzieci nie wiedziało, do czego służy klej czy bibuła, nie umiało wycinać czy nawet kolorować. Edi nam dziś tłumaczył, że spotkania u nas są dla nich często jedyna szansa, by uczestniczyć w zajęciach artystycznych czy rozwijających wyobraźnię. W szkole nie uczą ich takich rzeczy, zresztą dzieci mieszkające na wsi najczęściej nawet pisać i czytać uczą się bardzo późno, bo w czasie, który powinien być poświęcony na naukę, muszą pracować. Nasza Altiona, która pochodzi z najbiedniejszej rodziny w wiosce, od 4-tego roku życia chodziła ze starszym rodzeństwem w góry i ganiała za kozami, dlatego nauka przychodzi jej trudno i jest jakby na dalszym planie.

Rodzina Altiony w ogóle jest w ciężkiej sytuacji - jest tam siódemka dzieci i z tego, co mówił Padre, ciężko im się wiedzie. Rzeczywiście widać różnice w porównaniu z innymi dziećmi - te z rodziny Altiony prawie zawsze chodzą brudne, jedna koszulkę potrafią nosić cały tydzień. Jednak co rzuciło mi się w oczy - inne dzieci nie traktują ich jak gorszych, bawią się razem z nimi, nie izolują ich - jak to często zdarza się w Polsce.
Co zadziwiające - właśnie od tej najbiedniejszej rodziny w Shkrelu dostaliśmy mleko, ziemniaki i cebule. Chyba nigdy nie zapomnę twarzy Freskidy (siostry Altiony) stojącej przed oknem naszej kuchni, z reklamówką 'darów' w ręce. Wymowna i jakże wzruszająca była ta chwila, bo czuliśmy w środku, ze nowe bmw nie znaczyłoby nic wobec tego podarku danego ze szczerego serca. Tacy ludzie nie mając prawie nic, potrafią się jeszcze tym podzielić.
To tylko potwierdza moją teorię, ze w Albanii ludzie są bardziej otwarci, bardziej prawdziwi i bardziej ludzcy niż gdziekolwiek, gdzie byłam do tej pory. Tak jak chłopak tańczący wczoraj na ulicy pod naszą posesją, przy tureckiej muzyce z ciężarówki. Może na tutejszych mieszkańcach nie robiło to wielkiego wrażenia, ale nas - Europejczyków, ta swoboda w jego gestach po prostu oszołamiała. W dodatku był to chyba jakiś kuzyn Altiony i Freskidy, bo nasza Altion nie dość że z nim tańczyła, to jeszcze dala niezły popis swojej kokieterii, co nie zdarzało się wcześniej.

Ja osobiście jestem zszokowana tym wszystkim, co widzę tutaj dokoła i jeżeli jeszcze kiedykolwiek w życiu pomyślę sobie ze czegoś mi brak, to będzie szczyt niewdzięczności. Co mają powiedzieć ci ludzie, którzy na co dzień muszą żyć wśród gór, które są co prawda piękne, ale nic poza tym nie oferują. Ziemia nie jest tu przecież żyzna, żadnych surowców się nie wydobywa, ba - nawet z woda pitna czy prądem jest problem. Ci ludzie pracują w pocie czoła, w tym albańskim upale, robiąc to, co mogą - pasą kozy, owce, sadzą warzywa, robią sery, zrywają zioła na sprzedaż. Nie stać ich na luksusy, ale umieją się cieszyć tym, co mają.
Jaka sytuacja jest w Albanii można wywnioskować po tym, co powiedział dziś Edi - ze więcej jest Albańczyków we Włoszech, niż z samej Albanii. Włochy to dla nich 'ziemia obiecana'. Tam próbują się czegoś dorobić i często utrzymują swoje rodziny tutaj. Nie jest to wcale proste, bo Albańczycy, żeby wyjechać gdziekolwiek, muszą mieć wizy, a we Włoszech są traktowani tak, jak w Polsce Romowie. Życie ich doświadcza i dlatego mimo że nie są wykształceni, nie zawsze są tak inteligentni jak byśmy chcieli, to możemy się od nich wiele nauczyć. My, będąc w takiej sytuacji, dawno już byśmy zrezygnowali z walki.


'Różne są ludzkie drogi: wyboiste i trudne, gładkie i łatwe, tak zatłoczone, że nosa nikomu nie widać, tak bezludne, że ptaki po nich bezpiecznie spacerują. Są takie, które się urywają i nie wiadomo co dalej, są tak długie, że można iść i iść, i wciąż trzeba iść dalej. Są drogi polne i leśne, w obłokach i po 'kocich łbach'.
Czasem człowiek zatrzyma się nagle, opuści ręce jak bezradny drogowskaz i zapyta: Skądże mam znać dalszą drogę? Jeśli nie wiesz dokąd iść, droga sama cię poprowadzi. Zapytaj wtedy Jezusa, a On pokaże Ci Twoją drogę.
Różne są drogi, ale ta, na której spotykam Jezusa, jest moją własną drogą. Czy będzie z jednym cierniem, czy cała ciernista, z jednym tylko krzyżem, czy z wszystkimi krzyżami po kolei – będzie to droga wiary w Boga.'
Jan Twardowski, „Myśli na każdy dzień”

Na misjach są chwile, kiedy człowiek rozpływa się ze szczęścia, emanuje wewnętrzną radością, ale są tez takie, kiedy powątpiewa w to, co robi. Czasem zmęczenie fizyczne daje tak o sobie znać, ze choć byśmy chcieli, nie umiemy dać 100% siebie. Czasem człowiekowi wydaje się, ze wcale nie jest tu potrzebny i inni poradziliby sobie świetnie bez niego.
Mnie wczoraj dopadł taki kryzys i ogólne wypompowanie, zwłaszcza ze zajęcia mieliśmy dość wyczerpujące w ostatnim czasie, a dzieci przychodziły prawie non stop. Poczułam brak weny do tego co robię i pomyślałam sobie nawet, ze Ten na Górze mógłby jakoś zaingerować, dać mi jakiś znak, ze jestem tu, gdzie powinnam być.
I właśnie wtedy, gdy już minął czas przeznaczony na zabawy, a ja wręcz uciekłam od dzieci, schowałam się na troszkę. Właśnie wtedy, gdy nie miałam już sił, On zadziałał. Wychodząc przed nasz dom nagle podbiegła do mnie gromadka dzieci i krzycząc 'Dorota! Dorot!' przytuliły się do mnie wszystkie naraz, a te najmłodsze - Guli i Eva na zmianę okupowały moje kolana. W dodatku Padre spóźniał się, wiec i Msza się przesuwała, młodzież grała w siatkę, a ja siedziałam mając wokół siebie trojkę dzieciaków, tak jakbym była tam od zawsze, jak gdyby wszyscy byli jedną wielką rodziną.

Tego wieczoru Padre przeszedł samego siebie z kazaniem, mówił tyle rzeczy trafiających prosto do mnie, a przy tym po raz pierwszy na Mszy były z nami dzieci. Pomyślałam sobie, jaki to piękny dar - mieć własne dzieci, uczyć ich wszystkiego, pomagać w stawianiu kolejnych kroków w życiu. Do tego słowa Padre Toma, które były tak mocne, ze odbijały się echem od murów kaplicy. Mówił m.in. ze 'jeżeli coś jest dla nas piękne, dobre, jeśli w głębi serca właśnie tego pragniemy - to idźmy za tym, nie cofajmy się'.
Jednak pokój w sercu nie był mi dany na ten dzień. Po kolacji, a w zasadzie ugoszczeniu Padre i grupy warszawskiej arbuzem i sucharkami, mieliśmy rozmowę pod drzewkiem, w blasku świec. Iwi ze swoich obserwacji wywnioskowała, ze dzieje się złe, bo jak tak dalej pójdzie, to dzieci wejdą nam na głowę. Rzeczywiście ostatnio się rozbrykały i ciężko było je ogarnąć. Ale problem był tez inny - że okazujemy dzieciom za dużo czułości, jednocześnie bagatelizując pewne ich zachowania. Patrząc z dystansu - uświadomiłam sobie, jak wiele błędów popełniłam. Iwi uświadomiła mi, że przecież my jesteśmy tu na chwile, a one tu zostają. Ze nie możemy ich do siebie przyzwyczajać. Że musimy też szanować swój czas, bo to się później przekłada na jakość naszej pracy. Ja myślałam, że jestem tu po to, żeby każdą minutę poświecić tym dzieciom, po to, żeby okazać im jak najwięcej miłości, także tej wyrażanej bezpośrednio. Ale w tym wszystkim po prostu się pogubiłam. Tak naprawdę przytulając te dzieci zaspokajałam swoja ogromna potrzebę miłości. To one mnie jej uczyły - nie na odwrót.

Praca z dziećmi to ogromna odpowiedzialność. Musimy stale mieć na uwadze nie tylko ich zachowania, to czy się uśmiechają czy nie, jak radzą sobie w zabawach, ale też to, co się dzieje w ich głowach. Jako opiekun na koloniach czy półkoloniach miałam granice, które pozwalały mi na to, żeby dzieci przede wszystkim mnie szanowały, niekoniecznie lubiły. Ale tutaj, na misjach, chciałam przelać całą miłość świata na te dzieci, zapominając o konsekwencjach, jakie może przynieść moja postawa wobec nich.
Myślę, ze dziś było dużo lepiej. Mając większy dystans potrafiłam okazać swoje uczucia poświeceniem uwagi, zachęceniem do wspólnej pracy - szczególnie tych, którzy byli gdzieś obok, nie blisko mnie. Zrozumiałam, jak cenne jest odnaleźć w tych najbardziej ubrudzonych, najmniej zdolnych dzieciach prawdziwy potencjał, Jak cenna jest wtedy ta iskierka radości zapalona w ich sercach. I to nie tylko w sercu Guliego z błyszczącymi oczkami czy rozkosznej Evy, ale tez w sercu malutkiego Lieki będącego zawsze 'w swoim świecie' i Leona, który na pozór nigdzie nie może usiedzieć dłużej niż pięć minut.

Dzisiaj byliśmy też w wiosce wyżej, żeby tam zorganizować popołudnie dzieciom. Fajnie patrzeć, jak witają nas z radością i nadzieją w oczach. Pierwszy raz byliśmy też w sklepie (energy + croissant), a potem Padre zabrał nas do Razem - albańskiego 'kurortu' odwiedzanego przez ludzi z całej Albanii. Szału to to nie robi, za to widoki w drodze powrotnej i podczas wędrowniki tam na miejscu - nieziemskie! Zdałam sobie sprawę, jak bardzo będę tęsknić za tym wszystkim. Za górskim powietrzem, Padre nucącym pod nosem piosenkę z 'Titanica', za docinaniem Wiktorowi, za kobietami w białych chustach, za dzwoneczkami, które ciągle gdzieś się słyszy, za Albańczykami pozdrawiającymi nas ręką, za droga mleczna nad dachem kaplicy, za chodzeniem bez komórki i bez portfela, za dziećmi przesiadującymi od rana pod naszymi oknami, za rozbrajającą radością, pokojem w sercu i bezcennym darem miłości.

Weekend upływa pod znakiem odpoczynku, którym szczerze mówiąc jestem już zmęczona. Co prawda nasze kochane dzieci i tak przychodzą, ale organizujemy im luźniejsze zajęcia (oprócz soboty do południa, kiedy wszystko idzie stałym trybem).
Wczoraj rozmawialiśmy do późna rozważając 'czytania na każdy dzień', dlatego byłam zbyt zmęczona by pisać, ale był to jeden z tych dni, które odznaczają się w duszy bogactwem bodźców. Jakoś tak się stało, ze upłynął nam w rozmowach na temat powołania, czyli czegoś, co trapi moja głowę od jakiegoś czasu i to coraz bardziej intensywnie.
Podczas kolacji z Padre i siostra chyba w końcu zrozumiałam, czym właściwie jest powołanie. Padre użył prostego, a jakże trafiającego w samo sedno sformułowania. Powiedział, ze 'powołanie to coś, do czego porywa cię serce. Bóg stawia nas na rożnych drogach, aby na którejś z nich odkryć, ze to właśnie jest dla nas. Dlatego powołanie przychodzi powoli'. Ja właśnie z tym mam problem - chciałabym wiedzieć już teraz jaki plan ma Bóg wobec mnie, jak chce się mną posłużyć. Czasem myślę jak mała jest moja wiara i ufność, skoro ciągle zapominam, ze to On sam wie najlepiej co jest dla mnie dobre i kiedy, w którym momencie mojego życia mi to objawić. A może objawił mi to już dawno, tylko ja udaje ze tego nie widzę. Agatka mówi, ze trzeba nauczyć się żyć pytaniami. Jak trudno dojść do takiej postawy...

za szybko

Za szybko chcesz wiedzieć wszystko
już masz pretensję
do samego Boga, że odłożył słuchawkę -
do własnego Anioła Stróża, że nietypowy
nie biały, ale serdecznie rudy -
podobno na dwóch etatach
ponieważ fruwa - omija pytania
(a wszędzie tyle pyskatego cierpienia)
za prędko chcesz, żeby wszystko było tak proste
jak seter irlandzki
ze Świętym Franciszkiem w brązowych oczach
gdy łeb zwężony położy na kolanach
ofiarując ogon -
wypróbowany przyrząd do powitań i pożegnań

tymczasem spada ciemność jak pilśniowy kapelusz
obłazi nas chude milczenie
wiedza wydaje się lizaniem
choć zawsze większa od odpowiedzi
skomli chłód porozumienia

wszystko, żeby nie widzieć jeszcze, a już wierzyć
x. Jan Twardowski

Wracając na ziemię - w naszym Skrelu dziś było prawdziwe święto - od około 11-stej zaczęli się schodzić mieszkańcy - starsi i dzieci, mimo ze Msza odprawiana jest dopiero o 13-stej. Nasze podwórko wypełniło się po brzegi ludźmi, którzy siedzieli i rozmawiali, nie przejmując się zupełnie że Msza zacznie się dopiero za 2 godziny. Jednak oni maja zupełnie inne poczucie czasu i co najśmieszniejsze - nas już przestaje to dziwić. Przyzwyczailiśmy się do tego rytmu życia tutaj i ja osobiście nie tęsknię za żadnym elementem mojego 'normalnego' życia w Polsce.
Podczas Mszy Świętej, która po raz pierwszy usłyszeliśmy w całości po albańsku, dało się zauważyć od razu na wejściu kulturę podziału na mężczyzn i kobiety. Po jednej stronie siedziały same Albanki, a po drugiej męska cześć mieszkańców. Widok ten był jeszcze bardziej przejmujący z powodu tutejszego ubioru kobiet, które noszą się na czarno - są wiec spowite w czerń od stop do głów. Jedynym elementem przełamującym tę kolorystykę są białe chusty, które starsze kobiety wiążą sobie na głowie. Ja czułam się nieswojo w takim gronie, tym bardziej ze ja, Agatka i Iwi byłyśmy jedynymi kobietami ubranymi na jasno i jako jedyne siedziałyśmy po 'męskiej stronie' razem z Wiktorem i Czarkiem. Dobrze że nasz znajomy Edi był w pobliżu, bo chyba umarłabym ze strachu. Po tych przeżyciach zdecydowanie zmieniam zdanie o tym całym patriarchacie.

Wieczorem Padre przyjechał po nas i zabrał nas busem do Kopliku na mecz (finał Mundialu, Holandia-Hiszpania). Na miejscu spotkaliśmy się jeszcze z księdzem Artanem ('polskim' Albańczykiem) i wolontariuszami z warszawskiej grupy MWDB, którzy urzędują u Padre od wczoraj. Co prawda mecz był tragiczny (0:0 do 105-tej minuty), ale za to droga powrotna - czaderska! Zrobiliśmy trochę zamieszania przejeżdżając z muzyka na full po mieście, a wariacjom w busie oczywiście przewodniczył sam kierowca, ze swoim charakterystycznym okrzykiem 'a riva, riva!'. Te chwile w połączeniu z 'It's my life' Bon Jovi, który stal się naszym przebojem podczas niejednej podroży przez kręte górskie drogi, będą mi się na zawsze kojarzyć z Albania i przypominać, ile cudownej radości było wtedy w moim sercu.

Jak dobrze poczuć się wolnym i popłynąć z prądem, wykorzystać maksymalnie tą jedną jedyna chwile - tu i teraz - wycisnąć z niej wszystkie soki. Jak dobrze nie robić tego samemu, a z osobami, które Bóg połączył razem w jednym miejscu po to, by dać im radość, którą później mogą się podzielić z tymi najbardziej jej pragnącymi. W tych chwilach było coś magicznego, coś nieuchwytnego, coś, czego nie da się zapomnieć.

Jesteśmy na wykończeniu - padnięci, ale szczęśliwi. Niedawno wróciliśmy z poczęstunku u albańskiej rodziny zaprzyjaźnionej z Padre Toma (tak mówimy na ks. Tomasza Górnego, salwatorianina, który się nami opiekuje). Zaprosiła nas Jolanta, młoda narzeczona która w ostatni dzień naszego pobytu wychodzi za mąż. Jedliśmy jakieś niesklasyfikowane przez nas owoce (w wyglądzie przypominające jeżyny, tylko w kolorze zielonkawej bieli), piliśmy prawdziwa albańską rakije i pyszny brzoskwiniowy sok, do tego ciasteczka własnej roboty.

To dla nas cenne doświadczenie, bo mogliśmy przyjrzeć się bliżej mentalności Albańczyków. Znamienna scena - gdy wchodzi gospodarz domu, ojciec Jolanty, wszyscy wstają, następnie goście siadają, a kobiety dalej stoją za gospodarzem, chyba ze ten pozwoli im usiąść. Generalnie ten albański patriarchat nie jest taki tragiczny - opiera się jakby na szacunku dla mężczyzn, którzy otrzymują dom. Padre nam już wcześniej tłumaczył jak wyglądają relacje mężczyzna-kobieta, wiec nie byliśmy zaskoczeni. Faktem jest, ze Jolanta jako zaręczona kobieta nie powinna wychodzić z domu, a na zapowiedzi nie może się pokazać w kościele. Faktem jest też, w barze obok kościoła (tak się podobno najbardziej opłaca - ludzie po niedzielnej Mszy Świętej lubią sobie posiedzieć w barze) odkąd przyjechaliśmy siedzą sami mężczyźni. Zresztą Albańczycy otwarcie mówią, ze kobieta ma niższy status niż mężczyzna - wielu rzeczy jej nie wypada, spełnia tradycyjne funkcje tj. zajmowanie się domem, dziećmi, robótkami ręcznymi czy wyrobami i przetworami.

No ale może wrócę do tego, co jest powodem naszego szczęścia - czas na krótkie przedstawienie 'naszych' dzieci. Dziś niektóre z nich tak mnie ubawiły, ze głowa mała. Najśmieszniejszy jest Marceli - piegowaty chłopczyk mówiący z prędkością światła, krzyczący ciągle: 'Dorot! Dorot!' i tłumaczący mi rożne rzeczy wyraźnie akcentując słowa i wymachując przy tym rączkami w przekonaniu, ze coś z tego muszę zrozumieć. Jego dwie siostry bliźniaczki Matilda i Brunilda chodzą za mną krok w krok - tak jak Desara i Lucjana - pewnie dlatego, ze wszystkie kochają grę ze skakanka, którą ja często wprawiam w ruch. Rozkręcił się tez strasznie Guli, malutki chłopczyk z błyszczącymi, czarnymi oczkami i rozbrajanym uśmiechem, który potrafi biegać z ogonkiem 'liska' za pięciu i tyle samo gadać. Jego radosne okrzyki 'nyc, nyc' (to po albańsku 'klej') przy wklejaniu rybki wywoływały u mnie salwy śmiechu, a ciągle przynoszenie i pokazywanie mi efektów swojej pracy sprawiało, ze rozpływałam się ze szczęścia.

Zdałam sobie sprawę, ze cóż może być piękniejszego, niż dawanie komuś radości. Widok uśmiechniętych twarzy tych dzieci jest dla mnie jak dotyk anioła, jak przybliżenie się do wysokiego nieba. Oddałabym za to wszystko.

Albania - biedny kraj zraniony przez lata komunizmu i wojen, kraj starych ciężarówek, sklepików z wytartymi szyldami i straganów z arbuzami. Przejeżdżając przez rozlegle pola z gruzami czegoś, co kiedyś było domem, obok ludzi z ciemnymi twarzami i jeszcze ciemniejszymi oczami robi się smutno, a w sercu pojawia się żal i gorycz. Jednocześnie ta dzikość i bieda tego kraju ma w sobie coś, czego nie da się porównać z błyszczącymi wystawami i oszklonymi budynkami zachodniej Europy. Ludzie tutaj muszą cięgle walczyć - walczyć o byt, o szacunek, o ser do chleba i krowę na sprzedaż. Ale to właśnie tacy ludzie są najbardziej autentyczni w swoim człowieczeństwie. Bardziej znają się na życiu niż niejeden angielski psycholog czy amerykański biznesmen.

Tutaj, w górach, jest jakby bliżej Boga. Patrząc na nie widzimy Jego wzniosłość i piękno, doskonałość i dobro, ale widzimy tez własną małość i jeszcze bardziej uświadamiamy sobie, ze bez Niego nie znaczymy nic.
W tej ciszy i spokoju, wśród zieleni i śpiewająco-cykających ptaszków, wśród owiec, krów z dzwoneczkami na szyi i beczących kóz - właśnie tutaj widzimy, ile tracimy z życia. Ile tracimy egzystując w naszej betonowej cywilizacji, w ciągłym pedzie, biegu, przywiązani do rzeczy, bez których nie możemy się obyć, do ludzi, którzy udają naszych przyjaciół. Do warkotu mercedesa i krzyczących plastikiem galerii handlowych, do głośnych imprez i kolorowych drinków, do grania kogoś, kim nie jesteśmy i nigdy nie będziemy.

To zadziwiające, ze po raz pierwszy w życiu dobrze mi samej ze sobą - bez zabijania czasu na laptopie, przy telewizorze czy radiu. Ten czas w Albanii to wielkie wyzwanie - wcale nie ze względu na to, ze mówimy do dzieci, które nas w ogóle nie rozumieją. To wielkie wyzwanie przed Bogiem i przed samym sobą. To czas, w którym musimy być dla nich - dla tych umorusanych mleczno-kawowych twarzyczek, nie dla nas. Skrycie wierzymy, ze w tym wszystkim w końcu odnajdziemy siebie - zrozumiemy, co jest dla nas najważniejsze, od czego uciekamy, czego szukamy.
Czuję, ze miesiąc to za mało, dlatego trzeba się bardzo śpieszyć, aby dać z siebie jak najwięcej, najlepiej wszystko. Ciągle proszę Boga o siłę, wytrwałość i cierpliwość, a przede wszystkim o miłość. Musze pamiętać, ze każde spotkanie z tymi dziećmi to spotkanie z Bogiem. Jak to mówiła Matka Teresa z Kalkuty - w każdym ubogim, cierpiącym, w każdym potrzebującym naszej pomocy jest sam Jezus Chrystus. Nie mogę przecież Go zawieść, przejść obojętnie, stracić Go z oczu.

Z perspektywy drugiego dnia naszego pobytu mocno da się zauważyć, jak ważna jest wspólnota. Ile uśmiechu wywołuje wspólna modlitwa przed obiadem, jedna czekolada dzielona na wszystkich, spanie pod jednym dachem i popołudniowa kawa w cieniu tego samego drzewa.
Trochę zgubiłam myśl, bo siedząc w gruzach jakiejś budowli nieopodal naszej placówki misyjnej, przeszkodził mi pewien Albańczyk idący droga z synkiem i próbując mnie o coś spytać, w końcu podszedł do mnie i przywitał się - dość wylewnie jak na nieznajoma osobę, ale widać takie tu zwyczaje. Odchodząc ciągle się odwracał i machał do mnie, co wywołało mój szczery śmiech, ale tez przeszła mi przez głowę myśl, ze samej lepiej się nie zapuszczać gdzieś dalej. Zresztą nie tracąc z oczu naszego kościołka z wieżyczką czuje się o wiele bezpieczniej.
Ciągle doznaje tu niecodziennych widoków - kozy namiętnie skubiące trawę pod oknem naszej łazienki, żółw przechodzący spokojnie przez ulice, krowy pasące się wokół drogi, łaciate świnie miedzy skałami i karłowatymi drzewkami. Wszystko to wywołuje zdziwienie i niedowierzanie. Jednak najbardziej zapierające dech w piersiach są góry. To one nadają temu krajobrazowi niepowtarzalny wyraz. W końcu ktoś kiedyś powiedział: 'szukajcie najpierw tego, co w górze'. Tylko to nadaje życiu sens.


Blogger Template by Blogcrowds