'Różne są ludzkie drogi: wyboiste i trudne, gładkie i łatwe, tak zatłoczone, że nosa nikomu nie widać, tak bezludne, że ptaki po nich bezpiecznie spacerują. Są takie, które się urywają i nie wiadomo co dalej, są tak długie, że można iść i iść, i wciąż trzeba iść dalej. Są drogi polne i leśne, w obłokach i po 'kocich łbach'.
Czasem człowiek zatrzyma się nagle, opuści ręce jak bezradny drogowskaz i zapyta: Skądże mam znać dalszą drogę? Jeśli nie wiesz dokąd iść, droga sama cię poprowadzi. Zapytaj wtedy Jezusa, a On pokaże Ci Twoją drogę.
Różne są drogi, ale ta, na której spotykam Jezusa, jest moją własną drogą. Czy będzie z jednym cierniem, czy cała ciernista, z jednym tylko krzyżem, czy z wszystkimi krzyżami po kolei – będzie to droga wiary w Boga.'
Jan Twardowski, „Myśli na każdy dzień”

Na misjach są chwile, kiedy człowiek rozpływa się ze szczęścia, emanuje wewnętrzną radością, ale są tez takie, kiedy powątpiewa w to, co robi. Czasem zmęczenie fizyczne daje tak o sobie znać, ze choć byśmy chcieli, nie umiemy dać 100% siebie. Czasem człowiekowi wydaje się, ze wcale nie jest tu potrzebny i inni poradziliby sobie świetnie bez niego.
Mnie wczoraj dopadł taki kryzys i ogólne wypompowanie, zwłaszcza ze zajęcia mieliśmy dość wyczerpujące w ostatnim czasie, a dzieci przychodziły prawie non stop. Poczułam brak weny do tego co robię i pomyślałam sobie nawet, ze Ten na Górze mógłby jakoś zaingerować, dać mi jakiś znak, ze jestem tu, gdzie powinnam być.
I właśnie wtedy, gdy już minął czas przeznaczony na zabawy, a ja wręcz uciekłam od dzieci, schowałam się na troszkę. Właśnie wtedy, gdy nie miałam już sił, On zadziałał. Wychodząc przed nasz dom nagle podbiegła do mnie gromadka dzieci i krzycząc 'Dorota! Dorot!' przytuliły się do mnie wszystkie naraz, a te najmłodsze - Guli i Eva na zmianę okupowały moje kolana. W dodatku Padre spóźniał się, wiec i Msza się przesuwała, młodzież grała w siatkę, a ja siedziałam mając wokół siebie trojkę dzieciaków, tak jakbym była tam od zawsze, jak gdyby wszyscy byli jedną wielką rodziną.

Tego wieczoru Padre przeszedł samego siebie z kazaniem, mówił tyle rzeczy trafiających prosto do mnie, a przy tym po raz pierwszy na Mszy były z nami dzieci. Pomyślałam sobie, jaki to piękny dar - mieć własne dzieci, uczyć ich wszystkiego, pomagać w stawianiu kolejnych kroków w życiu. Do tego słowa Padre Toma, które były tak mocne, ze odbijały się echem od murów kaplicy. Mówił m.in. ze 'jeżeli coś jest dla nas piękne, dobre, jeśli w głębi serca właśnie tego pragniemy - to idźmy za tym, nie cofajmy się'.
Jednak pokój w sercu nie był mi dany na ten dzień. Po kolacji, a w zasadzie ugoszczeniu Padre i grupy warszawskiej arbuzem i sucharkami, mieliśmy rozmowę pod drzewkiem, w blasku świec. Iwi ze swoich obserwacji wywnioskowała, ze dzieje się złe, bo jak tak dalej pójdzie, to dzieci wejdą nam na głowę. Rzeczywiście ostatnio się rozbrykały i ciężko było je ogarnąć. Ale problem był tez inny - że okazujemy dzieciom za dużo czułości, jednocześnie bagatelizując pewne ich zachowania. Patrząc z dystansu - uświadomiłam sobie, jak wiele błędów popełniłam. Iwi uświadomiła mi, że przecież my jesteśmy tu na chwile, a one tu zostają. Ze nie możemy ich do siebie przyzwyczajać. Że musimy też szanować swój czas, bo to się później przekłada na jakość naszej pracy. Ja myślałam, że jestem tu po to, żeby każdą minutę poświecić tym dzieciom, po to, żeby okazać im jak najwięcej miłości, także tej wyrażanej bezpośrednio. Ale w tym wszystkim po prostu się pogubiłam. Tak naprawdę przytulając te dzieci zaspokajałam swoja ogromna potrzebę miłości. To one mnie jej uczyły - nie na odwrót.

Praca z dziećmi to ogromna odpowiedzialność. Musimy stale mieć na uwadze nie tylko ich zachowania, to czy się uśmiechają czy nie, jak radzą sobie w zabawach, ale też to, co się dzieje w ich głowach. Jako opiekun na koloniach czy półkoloniach miałam granice, które pozwalały mi na to, żeby dzieci przede wszystkim mnie szanowały, niekoniecznie lubiły. Ale tutaj, na misjach, chciałam przelać całą miłość świata na te dzieci, zapominając o konsekwencjach, jakie może przynieść moja postawa wobec nich.
Myślę, ze dziś było dużo lepiej. Mając większy dystans potrafiłam okazać swoje uczucia poświeceniem uwagi, zachęceniem do wspólnej pracy - szczególnie tych, którzy byli gdzieś obok, nie blisko mnie. Zrozumiałam, jak cenne jest odnaleźć w tych najbardziej ubrudzonych, najmniej zdolnych dzieciach prawdziwy potencjał, Jak cenna jest wtedy ta iskierka radości zapalona w ich sercach. I to nie tylko w sercu Guliego z błyszczącymi oczkami czy rozkosznej Evy, ale tez w sercu malutkiego Lieki będącego zawsze 'w swoim świecie' i Leona, który na pozór nigdzie nie może usiedzieć dłużej niż pięć minut.

Dzisiaj byliśmy też w wiosce wyżej, żeby tam zorganizować popołudnie dzieciom. Fajnie patrzeć, jak witają nas z radością i nadzieją w oczach. Pierwszy raz byliśmy też w sklepie (energy + croissant), a potem Padre zabrał nas do Razem - albańskiego 'kurortu' odwiedzanego przez ludzi z całej Albanii. Szału to to nie robi, za to widoki w drodze powrotnej i podczas wędrowniki tam na miejscu - nieziemskie! Zdałam sobie sprawę, jak bardzo będę tęsknić za tym wszystkim. Za górskim powietrzem, Padre nucącym pod nosem piosenkę z 'Titanica', za docinaniem Wiktorowi, za kobietami w białych chustach, za dzwoneczkami, które ciągle gdzieś się słyszy, za Albańczykami pozdrawiającymi nas ręką, za droga mleczna nad dachem kaplicy, za chodzeniem bez komórki i bez portfela, za dziećmi przesiadującymi od rana pod naszymi oknami, za rozbrajającą radością, pokojem w sercu i bezcennym darem miłości.

0 komentarze:

Blogger Template by Blogcrowds